W połowie sierpnia spontaniczny pomysł lotu w góry okazał się strzałem w dziesiątkę. Początkowo miałam lecieć tylko na jeden dzień, wziąć ze sobą instruktora i oblecieć kilka górskich lotnisk. Licencję PPL odebrałam 3 miesiące wcześniej, a słyszałam, że na pierwszy lot w góry warto wziąć instruktora, jako że górskie lotniska mają trochę inną specyfikę niż te, do których przywykłam na trasach w szkoleniu. Nachylenie pasa startowego w górę lub w dół, strona zawietrzna czy brak możliwości odejścia na drugi krąg- to tylko niektóre z nowości, które czekają w górach na pilotów przyzwyczajonych do nizinnych, płaskich terenów.
Tydzień przed planowanym wylotem zarezerwowałam samolot z nadzieją na piękną pogodę – był to czwartek, więc można powiedzieć środek tygodnia. Samolot jest, instruktor jest, trasa zaplanowana – tylko tak samej lecieć? Postanowiłam wrzucić post na facebooka naszej samolotowej sekcji – może akurat ktoś zechce dołączyć? I takim sposobem, do mojej spontanicznej wycieczki w środku tygodnia dołączyło kilkanaście osób – piloci, uczniowie, członkowie sekcji szybowcowej, instruktorzy… były nawet osoby spoza aeroklubu!
Ktoś rzucił szalony pomysł: “A może by tak spać pod namiotami na szczycie góry?”. I takim sposobem w czwartek 18 sierpnia wyruszyliśmy na południe Polski – łącznie 5 samolotów i aeroklubowe auto zapakowane po brzegi naszymi namiotami, śpiworami i plecakami. Pogodę mieliśmy wspaniałą – upalne lato w pełni. Piękne, błękitne niebo, delikatny wiatr – noc zapowiadała się równie ciepła. Może temperatura 30 stopni i związana z tym wysokość gęstościowa nie tworzyła idealnych warunków do górskich lotów, ale dobra to była nauka.
Pierwszy przystanek po dwóch godzinach lotu – Łososina Dolna (EPNL) i pierwsze tankowanie. Dla mnie, świeżynki, która cieszy się nawet na lot wokół przysłowiowego komina, widok gór zapierał dech w piersiach. Lotnisko położone w dolinie, pas startowy trawiasty, pięknie skoszony, równy i długi. Jako, że byliśmy pierwsi na miejscu, czekaliśmy na pozostałe załogi. Plan na dalszą część dnia? Lecimy w Tatry. Nasz niezastąpiony HT Piotrek Jóźko został naszym przewodnikiem, to on utrzymywał kontakt ze służbami w powietrzu i zgłaszał nas jako grupę. Ok. 18:00 wystartowaliśmy w kierunku Zakopanego, najpierw podziwiając piękne widoki z mniejszej wysokości, potem zaś wspięliśmy się na wysokość ok. 6000ft.
Dolecieliśmy do Tatrzańskiego Parku Narodowego i wzdłuż jego granicy “płynęliśmy” aż do granicy ze Słowacją, przekraczając ją minimalnie i podziwiając widoki. Nasz przewodnik opisywał nam wszystkie ciekawostki po drodze, łącznie ze schroniskiem, na którym aktualnie przelatywaliśmy i w którym podają najlepsze naleśniki. Przelecieliśmy nad Jeziorem Orawskim, minęliśmy Babią Górę i skierowaliśmy się w stronę Góry Żar, czyli naszego ostatniego przystanku tego dnia. To wszystko w anturażu zachodzącego słońca…
Chwilę przed zachodem wszystkie samoloty zameldowały się na Górze Żar. Podobno jest to jedno z najtrudniejszych lotnisk w Polsce – lądowanie jest możliwe tylko w jednym kierunku i, jako że jest to lądowanie pod górę, nie ma możliwości odejścia na drugi krąg.
Zakotwiczyliśmy samoloty, żeby bezpiecznie przetrwały tę ciepłą, sierpniową noc- mimo, że pogoda była wspaniała, należy pamiętać że w górach pogoda może zaskoczyć i zmienić się w krótkim czasie.
Aeroklubowy “Caddy”, czyli auto do zadań specjalnych już na nas czekało. Zgarnęliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy na szczyt góry Kiczery. Niektórzy skorzystali z podwózki autem, inni ruszyli pieszo, ale w pewnym momencie wszyscy musieliśmy ruszyć pod górę piechotą. Było już ciemno, więc włączyliśmy latarki i po ok. 30 minutach dotarliśmy na szczyt. Widok z góry był piękny – gwiaździste niebo, w dole światła miast. Rozbiliśmy namioty i rozpaliliśmy ognisko, aby po kilku godzinach udać się spać. Niełatwo śpi się na zboczu góry, zjeżdżając co chwilę w dół, ale to nie czas na narzekanie, bo nie wspomniałam, ale było ponad 20 stopni! W nocy! Lepszej pogody nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Widok wschodu słońca na szczycie zrekompensował nie do końca przespaną noc. Ok. 9:00 spakowaliśmy manatki i udaliśmy się na dół, gdzie chwilowo naszym priorytetem stało się śniadanie. Temperatura rosła, wiedzieliśmy że w drugiej części dnia zaczną zbierać się burzowe chmury, więc nasz czas był ograniczony. Jednym z celów rajdu była praktyka startów i lądowań na Żarze – każdy wykonał kilka takich lotów, aby poznać specyfikę lądowań w terenie górzystym.
Minęło południe, więc po zatankowaniu samolotów udaliśmy się w stronę Warszawy. Tutaj rozdzieliliśmy się na dwie grupy – jedna poleciała do Częstochowy (EPRU) na słynne pierogi, natomiast ja z instruktorem udaliśmy się prosto do Warszawy, spontanicznie zahaczając o Kaniów(EPKA).
Takim sposobem nasza wycieczka dobiegła końca. Późnym wieczorem, już po ogarnięciu samolotów, zmęczeni, ale zadowoleni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, dziękując sobie za wspólnie spędzony czas. I tu wielkie podziękowania należą się każdemu z osobna – szybownikom za pomoc w organizacji i przewiezieniu sprzętu, instruktorom za cenną wiedzę i w końcu wszystkim uczestnikom za chęć, za spontaniczność i za wspólnie spędzony czas!
Agnieszka Kowalik