W styczniu 2020 roku śledziliśmy trudne zmagania szybowniczek podczas 10. Szybowcowych Mistrzostw Świata Kobiet w Lake Keepit w Australii. W polskiej Szybowcowej Kadrze Narodowej była także reprezentantka Aeroklubu Warszawskiego, startująca w klasie Standard, Anna Piotrowska.
To były trudne zawody, podczas których warunki dyktowała głównie bezlitosna upalna pogoda oraz zanieczyszczenie powietrza spowodowane rozległymi pożarami trawiącymi australijską ziemię. Opadł już kurz i emocje po zawodach, Ania skończyła intensywny sezon i znalazła chwilę, by podzielić się z nami osobistym wspomnieniem z zawodów i pobytu w Australii. Zapraszamy do lektury!
Wiedziałam od początku, że wyjazd do Australii na Mistrzostwa Świata nie będzie łatwy. Myślałam o miesięcznej rozłące z 10-letnim synkiem, przeraźliwie bałam się pająków i innych australijskich stworów, a także presji psychicznej związanej z zawodami. Jechałam tam po to, żeby stanąć na podium – tak mówili mi koledzy. I jak z czymś takim wygrać?
O ile tęsknota za synem była przygniatająca, a przez różnicę czasu niemożliwa do nadrobienia, o tyle w pozostałym zakresie moje obawy trochę rozminęły się z rzeczywistością. Presja otoczenia i obawa, że walkę będę toczyć głównie sama ze sobą, ze stresem, nie okazały się tak wielkie. Pająka widziałam raz, bo ktoś mi go pokazał. Brązowych, jadowitych węży, przed którymi nas przestrzegano, że wyglądają jak patyki i należy patrzeć pod nogi, nie napotkałam ani razu. Podobno w dniu wyjazdu z Lake Keepit coś dużego wypoczywało w toalecie, ale… nie skorzystałam z okazji, żeby popatrzeć. Zaskoczyły mnie natomiast z pozoru niewinnie wyglądające kangury. W dzień niepozorne stworzenia spragnione wody, dopajane przez nas przy szybowcach, w nocy przeistaczały się w żerujące na resztkach trawy rosnącej przy drodze mordercze zwierzęta, biorące udział, zdawało się, w zawodach, który z nich wyskoczy bliżej przed maskę nadjeżdżającego samochodu… i przeżyje 🙂 Trudne były moje powroty z lotniska do Kate i Nate Groves, moich wspaniałych gospodarzy. Uratowałam życie wielu kangurom, jadąc 30 km/h (powrót z lotniska do domu zajmował ok. godziny).
Prawdziwym jednak przeciwnikiem podczas zawodów w Australii okazała się… pogoda. Byliśmy do tego zupełnie nieprzygotowani. To był styczeń, w Polsce w tym czasie było zimno, a tu w słońcu przy szybowcach bywało ponad 50 stopni Celsjusza. Litry wypijanej wody nie były w stanie uzupełnić ubytku płynów w organizmie. Pierwszy raz w życiu byłam faktycznie odwodniona, śpiąca, zmęczona, pokładająca się gdzie się tylko dało jeszcze przed lotem. Miejscowi nauczyli mnie pić wodę z solą. To pomaga. Zazdrościłam ekipie francuskiej żelowych kamizelek chłodzących.
Mistrzostwa świata odbywały się w Parku Naturalnym Lake Keepit. Zieleń, jezioro, eukaliptusy, a na nich misie koala. Sielanka. Ale nie wtedy, kiedy my tam byłyśmy. Nas przywitał krajobraz marsjański. Czerwona, popękana, spalona słońcem ziemia i wystające z niej kikuty – niegdyś drzew. Lake Keepit już niemal tylko z nazwy przypominało lake (jezioro). Pozostało w nim 2% wody. Susza. Lotnisko zamiast burz z deszczem nawiedzały burze piaskowe, generowane przez chmury powstałe z trawiących kontynent pożarów.
W czasie zawodów Australię nawiedzały wielkie pożary bushu. Dym powodował ograniczoną widzialność w locie i znacząco wytłumiał termikę. Bywało różnie, ale w czwartej konkurencji organizatorzy przeszli jednak samych siebie. W kierunku trasy widać było wielką czarną chmurę dymu. Nie była ona widoczna pod innym kątem z ziemi. Wiele zawodniczek na częstotliwości bezpieczeństwa informowało o tym, że nie ma możliwości kontynuowania trasy. Wypuścili nas jednak. Leciałyśmy ponad 100 km w dymie takim, że nie było widać ziemi. Trasa prowadziła nad górzystym terenem. Momentami spadałam nisko nad ziemię, bo termika była bardzo wytłumiona. Odpadałam wtedy od francusko-brytyjskiego teamu. Cudem udawało mi się odrabiać do nich straty. Tak, myślę, że to jakieś małe cuda tam na trasie mnie spotykały. Kiedy już udało nam się przedrzeć przez dym, warunki na trasie poprawiły się. Okazało się, że jesteśmy o ok. 40 km przed resztą zawodniczek. I tuż przed najdalszym punktem zwrotnym trasy organizator odwołał konkurencję. Dodam, że żeby wrócić na lotnisko, należało przelecieć przez ten sam zadymiony obszar. Wracając samotnie już przy zerowej widzialności uroniłam nawet stresową łezkę. Kompletna cisza w eterze.
Innym razem zaliczyłam przygodę ze swoim błędnikiem. Jeszcze przed przecięciem linii startu słabo się czułam, musiałam bardzo się skupić, żeby gonić inne zawodniczki. Dzięki temu, że to były Czeszki, którym tego dnia fantastycznie szło, wynik dnia nie był nawet najgorszy. Ale były też niesamowite loty z wyjątkowym „flow”. Inne szybowce tylko mijałam w stanie euforycznym, choć skupionym. Takich lotów życzę sobie jak najwięcej. Niesamowite jest to uczucie, gdy z łatwością pokonuje się wszystkich rywali. Jak to zrobić, żeby tak było zawsze? Jak wejść w ten stan umysłu?
Ciężkie warunki pogodowe przełożyły się na ciężką atmosferę również wewnątrz polskiej ekipy. Było trudno. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Wszyscy. Jak wspomniałam, presja oczekiwań okazała się jednak nie taka straszna. Założyłam, że latam swoje. Trzeba oddać po prostu dobry lot, a w zasadzie kilka dobrych lotów. I szło mi całkiem dobrze niemal do samego końca. Niemal. W ostatniej konkurencji ominęłam pierwszy punkt zwrotny, poza tym wykonując w sumie naprawdę przyzwoity lot, którym plasowałabym się na 2 miejscu w totalu. Te 700 m, o które się pomyliłam, kosztowały mnie spadek na sam dół tabeli…
Po lotach zawsze mogłam liczyć na przyjazne dusze – moich gospodarzy Kate, Nate i ich trójkę dzieci oraz mamę Kate, Georgie. Po powrocie z lotniska często czekała na mnie lampka chłodnego białego australijskiego wina, niejednokrotnie kolacja („Bo na pewno jesteś zmęczona po całym dniu”). Z kolei w drodze powrotnej z Mistrzostw noclegu udzielili mi na kilka dni Fiona i Nick Singer. Australijczycy są gościnni, pomocni, serdeczni, mili i zawsze mają czas dla drugiego człowieka. Dziękuję Wam wszystkim! To będę wspominać z rozrzewnieniem. Odczuwam wdzięczność, bo dzięki takim ludziom przetrwałam.
Finalną porażką nie przejęłam się jakoś bardzo, co do dziś mnie dziwi. Nie umiem wytłumaczyć tej nonszalancji. Wiem, jak tam latałam. Wiem, co mam do poprawienia. Wiem, że jeszcze się rozwijam. Poznałam swoje rywalki, a także uwierzyłam w siebie. Pierwsze koty za płoty, a raczej loty. Teraz pozostaje tylko… latać dalej swoje.
Eric Napoleon, trener francuskiej kadry, powiedział mi, że będę tą chwilę pamiętać do końca życia. Ja chyba jednak zapamiętam co innego. Do dzieła!